piątek, 17 czerwca 2011

Podróże kształcą.

W tym dziele naszego mistrza satyrycznej fantasy uwidocznia się dojrzałość autora, choć pod względem poruszanej tematyki Pratchett ewoluował już dość dawno. Straż Nocna, mimo całej humorystycznej otoczki, pozostaje powieścią poważną, rozprawiającą się między innymi ze stereotypem „udanej” rewolucji, kiedy to jeden tyran zostaje zastąpiony przez innego, większość górnolotnych obietnic bardzo szybko trafia pomiędzy papiery oznaczone jako „do wyrzucenia”, a łatwowierni bohaterowie walki o wolność jako pierwsi trafiają na szafot.

„On umie rozpoznać ulicę. Słyszy jej głos, mierzy jej temperaturę, czyta jej myśli, ulica przemawia do niego przez podeszwy butów”.
Tak, tak, Samuel Vimes to prawdziwy rasowy glina. Potrafi wybrnąć z każdej sytuacji i choć jest potwornym cynikiem, to jednocześnie pozostaje idealistą. On po prostu jest Dobrym Facetem, który dba o prawo w taki sposób, że przestaje nam się ono kojarzyć z kruczkami, a zaczyna ze Sprawiedliwością.
Straż Nocna to ważki etap ewolucji, jaką Sam przechodzi w całym cyklu o Straży. Ze stałego bywalca ankh-morporskich rynsztoków przeistacza się on w stałego (choć nie do końca dobrowolnego) bywalca ankh-morporskich salonów. Czasy salonów męczą Sama, wolałby wrócić do chwil, w których w deszczu przemierzał ulice Mroków.

Jak to mówią: uważaj na swoje życzenia, bo mogą się spełnić. Mądre ludowe porzekadło sprawdza się i w przypadku Vimesa. W chwili, gdy jego żona rodzi, Nadrektor bierze kąpiel, a on sam dopada znienawidzonego szurniętego przestępcę, coś idzie nie tak, czas i przestrzeń płatają figle i Vimes wpada do innej nogawki Spodni Czasu. A konkretnie: do swojej własnej przeszłości, gdy jeszcze był młody, naiwny i nie wiedział nic o polityce. A wszystko to, gdy kwitną bzy, z głębin pamięci wypływają słowa żołnierskiej piosenki i gdy zbliża się kolejna rocznica rewolucji. Gdzieś z tyłu mnisi w szafranowych szatach zamiatają ulice bądź uderzają dłońmi w małe bębenki.

I tym razem Pratchett, we właściwym sobie lekkim stylu i z niezwykle żywym, oryginalnym humorem snuje fabułę, która nie pozwala nam oderwać oczu od kart książki, aż do około piątej nad ranem, kiedy akcja się kończy i kiedy orientujemy się, że niestety jutro (a w zasadzie to dzisiaj, ojej) trzeba wstać do pracy. Pratchett opowiada nam o wydarzeniach, które miały miejsce jeszcze zanim Reg Shoe zmarł (i obudził się prawie całkiem żywy w trumnie), przywołuje stare, dobre, szkolne lata młodości Vetinariego, uświadamia nam, że Fred Colon zawsze był przyciężkawy i tępawy, a Nobby Nobbs jest... no cóż, jaki jest, ponieważ wychowała go ankh-morporska ulica. W tle toczy się walka. Rewolucyjna walka na śmierć i życie. Walka o Prawdę, Sprawiedliwość, Wolność i Jajka Na Twardo! (nie pytajcie, przeczytajcie).

Mechanizm rewolucji, mechanizm historii, mechanizmy ludzkich pragnień i wspomnień to tylko niewielka część mechanizmów, które przebrany za mechanika Terry chce przed nami odkryć, ale — jak to on — dodaje do tego zębate kółko wartkiej akcji, nakręcane brytyjskim komizmem.
Pięknie rozwinięta kreacja głównego bohatera, wspaniale odświeżony motyw podróży w czasie i niezwykła niespodzianka, którą jest oglądanie przeszłości ulubionych bohaterów, tworzą ze Straży Nocnej prawdziwe mistrzostwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz